Dyskusję o tym, kto jest pisarzem, a kto nie, może zostawmy na później. Przyjmijmy - ot, tak na potrzeby tego tekstu - że pisarzem jest ten, kto napisał coś, co zostało opublikowane. Powieść, opowiadanie, tomik wierszy (jeden wiersz). A - tak - i scenariusz filmowy (film, serial). Przyjmijmy też, że porozmawiajmy o utworach powstających współcześnie, to jest w XXI wieku. Zapomnijmy o Hłasce, Przybyszewskim, Witkacym itp. obrazoburcom. Im wybaczam wszystko, bo byli wielcy. Teraz już pewnie tacy nie istnieją. A jeśli są, dobrze się przed moimi czytelniczymi oczami ukrywają. A czytam dużo, bardzo dużo.
O co mi chodzi? Już wyjaśniam. Otóż chodzi mi o nowomodny język literacki. O tak zwane bluzganie. Używanie przekleństw i słów uznanych za "brzydkie wyrazy". Czy ja ich nie używam? Ależ zdarza mi się, jak każdemu. Głośno i gorąco. Spontanicznie. Gdy mnie ktoś wkurzy. Gdy kłócę się z telewizorem. Gdy wymyślam jakiemuś politykowi.
Ale - czy ubarwianie takimi słowami, frazami, fragmentami itd. swojej powieści zwiększy jej poczytność? Uczyni ją wiarygodniejszą? Bardziej interesującą? Ciekawszą? Zbliżoną do ogółu? Wiem, wiem, niektórzy uważają, że sztuka (przepraszam za nadużycie, nie uważam swojej twórczości za sztukę, uogólniam tylko)- a więc, że sztuka powinna być jak najbardziej zbliżona do codzienności. Czyli co? Takie: ideał sięgnął bruku? Ulica mówi językiem rynsztokowym, więc taki sam język powinien być w filmie, telewizji i w książkach? Bo inaczej nikt się takim dziełem, poprawnojęzykowym, nie zainteresuje?
Otóż - NIE. Zdecydowanie się sprzeciwiam. Literatura (już przy niej pozostańmy, choć to samo myślę o filmie) powinna nie tylko bawić, zaciekawiać i intrygować. Powinna również uczyć. Od książki - poza jej treścią - oczekuję także poprawnej formy. Czyli na przykład - żeby nie było w niej błędów gramatycznych (typu - "ukochane przez mnie" - ubrać sukienkę, czy: poszedł na stołówkę), a także, żeby książka ta była napisana ładnym literackim językiem, nie językiem potocznym, nie językiem brukowym, nie językiem jakiegoś slangu (chyba, że to np. dziennik jakiegoś więźnia, jeśli ktoś chce takie czytać). Bez przekleństw, wulgaryzmów i chamstwa. Nie oznacza to oczywiście, że w tekście nie może się pojawić ŻADEN "brzydki wyraz". Czasami użycie czegoś takiego, jak k...., jest absolutnie uzasadnione. Ale pisząc "użycie", mam na myśli jednorazowy (no, nawet kilkurazowy) incydent, w sposób niezbędny ubarwiający książkę. Natomiast jeśli taki jest język całej książki, po prostu jej nie czytam. I nie przekona mnie tłumaczenie, że są autorzy, znani i poważani, którzy ... Dobrze, niech sobie będą. I niech mają czytelników, Nawet wielu.
Beze mnie.
8 komentarzy:
Czasem są potrzebne. Ot tak po ludzku, by upuścić sobie pary, ale szpikowanie tymi słowami tekstów jest... iściem na łatwiznę. Piotr Olszówka napisał świetną "Morrigan" bez tych słów, a jak mocno! Z drugiej strony spora część autorów fantasy, polskich, dowala wulgaryzmów na tony... i czuję się wtedy zawstydzona. To tak jak z nadmiarem seksu. Czasem o klasie autora świadczy to, w jaki sposób unika pewnych nazbyt jasności. W jaki sposób mota czytelnika, by ten wiedział co czuje, czuł te siły w sobie, emocje... ale nie wyrażał ich w TEN sposób.
Pisząc o chłopcach z miasta, mafii, przestępcach lub o wojsku, nie sposób było uniknąć słwonictwa "ciężkiego kalibru". Natomiast w mojej najnowszej książce, w której więcej spraw obyczajowych, bez wątku sensacyjnego, takowych raczej nie zaznasz. Więc... czysty język literacki i owszem, ale tekst musi być żywy i prawdziwy, dlatego też wszystko uzasadnia tematyka i przedstawieni bohaterowie:)
Masz rację, ja też już niezbyt chętnie czytam teksty naszpikowane przekleństwami. Sam klnę oczywiście czasami ale w porywie, z uzasadnieniem albo zwyczajnie jak walnę się młotem w palec. W czasach gdzie na ulicy co drugie słowo i młodych (straszne bo nie wstydzą się) i starych (bo nie dają jakiegoś przykładu) zaczyna się na k,ch albo j, od pisarzy (bo i od próby definicji zaczęłaś) oczekuję pięknego języka (potoczny może tak knajpiany już nie bardzo). Pisz Rysiu, piszcie więc pisarze moi jak najwięcej i niech Was czytają ci co chcą przenieść się "w krainę ułudy" bez przekleństw. Inni i tak czytają mało albo wcale. Pozdrowienia - Muzo moja i Muzy moje.
Rysiu, ja jestem rozdwojona - pół na pół. Tą dużo większą połówką - zgadzam się z Tobą. Tą drugą -nie wyobrażam sobie Leńczyka mówiącego lekkim kalibrem,że posłużę się określeniem Agnieszki.jolaK.
Zgadzam się z Panią, że literatura powinna uczyć, ale tylko dobrego. Czasami przekleństwo dodaje komizmu sytuacji. Szczerze powiedziawszy, wstydzę się za osoby, które w miejscach publicznych przeklinają jak szewc, bo to jest niekulturalne. Sama czasami przeklnę, przyznaję się bez bicia;-) Tylko że przekleństwa nie należą do mojego codziennego języka. Pozdrawiam!
Jestem tego samego zdania, strasznie mnie irytują książki w których dużo się przeklina i pisze językiem całkowicie potocznym. Nie po to coś czytam, żeby czuć się tak, jakbym wyszła z domu na podwórko.
Dla mnie literatura powinna być po prostu...piękna. Co nie oznacza, że nie ma prawa się tam znaleźć przekleństwo. Bo literatura musi też być wiarygodna, a trudno sobie wyobrazić, że - dajmy na to - bohater książki, któremu w wypadku urywa nogę - krzyczy ze zgrozą "o jejku".Czyli - jeśli fabuła tego wymaga - tak. Aczkolwiek bez przesady:-)))
Absolutnie zgadzam się ze wszystkimi. Jasne, że jeśli w książce rozmawia np. 2 kibiców, na dodatek o przegranym meczu, nie będą omawiać tego wydarzenia językiem czysto literackim. Jeśli komuś ukradli samochód, jego reakcją na brak wozu przed domem, nie będą słowa literacko wytworne.
Chodzi mi przede wszystkim o to, żeby nie nadużywać języka potocznego bez potrzeby. Niestety - zdarza tak się w wielu przypadkach.
Ale widzę, że myślimy tak samo.
Prześlij komentarz