sobota, 28 stycznia 2012

Przyroda czy ... budowle?

No, zatrzęsło mną. Popatrzcie:
http://olsztyn.gazeta.pl/olsztyn/1,35189,11046764,_Ida_na_noze___Deweloper_zagrozil_sadem_spoleczniczce.html
Bloki nad jeziorem. Tjaaa..., dlaczego nie? Ryby można z okna łowić, jakby co. Nie powinnam marudzić, kocham las, kocham jeziora, więc powinnam zrozumieć, że są tacy, którzy chcą mieszkać tak blisko. Dobrze, ale w ...blokach? Ej, marudzisz, powie ktoś, przecież to całkiem małe bloki. Takie bloczki tylko.
Jednak okazuje się, że te bloczki to tylko wstęp - bowiem właściwa budowa bloków dopiero ma nastąpić.
http://olsztyn.gazeta.pl/olsztyn/1,48726,10935828,Mieszkancy_Redykajn_nie_obronili_jeziora_przed_blokami.html

Serce mnie boli, gdy patrzę na takie coś. Ale serce mnie boli także, gdy patrzę np. na zabudowę plaż w Trójmieście.
Ładne? Może i ładne, ale przecież NA PLAŻY. biorąc pod uwagę fakt, że morze corocznie zabiera jakiś tam kawałek plaży, może dojść do tego, że po upływie iluś tam lat morze pożre te cuda.

Tu jeszcze dużo miejsca, prawda? Dalejże, kto pierwszy?

Bo tu już gorzej, wygląda jakby morze sobie całkiem nieźle poczynało.

Wiecie, co? Zdjęć z Gdyni już nie wkleję... - miłego szumu morza życzę wszystkim!

niedziela, 22 stycznia 2012

Wspomnienia

Maturę zdawałam tak dawno, że większości moich młodych znajomych i przyjaciół jeszcze nie było na świecie. Wydawało nam się, nam - dzieciakom, jakimi wtedy były osiemnastolatki (maturę zdawało się wówczas po jedenastej klasie)- że zdobycie świadectwa maturalnego = dorosłość. Osiemnastoletni pełnoletni maturzysta, świat otworem, wszystko nam wolno (malować się, palić papierowy, pić alkohol - tak, tak, pierwszy raz w życiu umalowałam się na bal maturalny, a na studiówkę jedynym dozwolonym strojem było coś granatowego z białym).O studiach mało kto myślał, bo w tamtych czasach studiowanie było zbędną fanaberią. Pracę można było znaleźć bez żadnego problemu, a kwestia wynagrodzenia prawie nie istniała, rządziło powiedzenie: "czy się stoi, czy się leży, tysiąc złotych się należy". I mniej więcej tyle każdy zarabiał. Różnice były 100-200 złotowe. Wyższe wykształcenie nie dawało automatycznie prawa do wyższej pensji, w zasadzie tzw. podwyżki zależały od stażu pracy.
Ot, w dużym uproszczeniu, ale nie o jakieś szczegóły chodzi.
Pewnie myślicie, że narzekaliśmy, że się buntowaliśmy, że szukaliśmy sposobu, by coś zmienić. No więc szczerze powiem, ze raczej nie. Nikomu, w większości do głowy nie przychodziło, że mogłoby być inaczej, a nam - otumanionym "wolnością" osiemnastolatkom - podobało się przede wszystkim, że nie musimy się uczyć, ba!, ze w ogóle niewiele musimy, bo przymus pójścia do pracy nie był taki straszny, skoro w pracy miało się wielu kolegów, przyjaciół, jakieś koła sportowe, koła brydżowe, koła turystów, dyskusyjny klub filmowy i jeszcze różne tam takie. Tak, tak - tak było. Życia poza pracą było mało, nie było telewizji (n0, były, początki, ale mało kto miał telewizor), nie było internetu (nie do uwierzenia, co? - nie było facebooka!), teatr był nie w każdym mieście, a jeśli był, to przecież nie codziennie grano nową sztukę. Było kino, a w nich nawet zagraniczne filmy. I były "ubawy". Ubawem był wieczorek taneczny w jakiejś szkole - albo, jak ktoś miał szczęście i niedaleko był jakiś klub - to w takim klubie. Były też oczywiście "prywatki" (dzisiaj "domówki", tak?)- ale nie tak często, jakbyśmy chcieli, bo przecież nikt z nas, młodych, nie miał własnego mieszkania, a znaleźć "wolną chatę" (bez rodziców) było trudno.
Jednak cieszyliśmy się tym, co mamy i nikt z nas nie myślał nawet, żeby tęsknić do szkoły lub żeby wspominać "starą budę", na dodatek z sentymentem.

A to właśnie moja stara buda. Zdjęcie czarno-białe, bo po tylu latach tak właśnie ją wspominam. Okazuje się, że mimo upływu lat, "buda" stoi, służy nowym pokoleniom i nawet wypiękniała.
Proszę:


Do dziś pamiętam niektórych nauczycieli. I do dziś pamiętam pierwszą miłość. Pierwszą PRAWDZIWĄ miłość. Tak naprawdę niespełnioną i zagubioną zaraz po maturze...

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Kryminał ... to tylko kryminał, czy też...?

Właśnie - co to jest kryminał?
Według Wikipedii: Powieść kryminalna – to odmiana powieści charakteryzująca się fabułą zorganizowaną wokół zbrodni, okoliczności dojścia do niej, dochodzenia oraz ujawnienia osoby sprawcy.
Według słownika języka polskiego:
pot. powieść lub film o tematyce kryminalnej. Kryminalny: związany z przestępstwami, zwłaszcza ciężkimi, i ściganiem ich.
Czyli tak: musi być przestępstwo (najczęściej zbrodnia - czyli morderstwo) oraz opis poszukiwania i ujawnienia sprawcy. Przy czym - kolejność opisu obojętna, bo często wszystko zaczyna się od prezentacji zbrodniarza, a dopiero później autor objaśnia, jak doszło do wykrycia i ujęcia mordercy.

Więc jak zakwalifikować to, co zaczęłam pisać? Bo w tym, co zaczęłam pisać, nie będzie szczegółowego śledztwa, szukania mordercy itd. Może nawet w ogóle nie wyjaśnię, kto zabija...
To będzie opowieść o psychopacie, seryjnym mordercy; o tym, dlaczego zabija, z jakiego powodu to robi i czy to mu (jej? - bo od początku nie wiadomo, czy zabija mężczyzna, czy kobieta, choć jest też wątek opowiadany "ustami" mordercy) pomaga zwalczyć własne demony.

Thriller?
Popatrzmy - według Wikipedii: Dreszczowiec (ang. thriller) – rodzaj utworu sensacyjnego, powieści, filmu lub serialu telewizyjnego, mającego wywołać u czytelnika bądź widza dreszcz emocji. Wykorzystuje on głównie napięcie, niepewność i tajemniczość jako główne elementy utworu. Fabuła podąża w kierunku punktu kulminacyjnego. Napięcie zazwyczaj pojawia się, gdy główny bohater znajduje się w niebezpiecznej sytuacji, z której ucieczka wydaje się niemożliwa....
Crime thriller - czyli thriller kryminalny jest to podgatunek z elementami kryminału. Crime thriller zwykle opiera się na aspektach psychologicznych. Głównymi motywami tych filmów są seryjni mordercy, psychopaci, gwałciciele, lub porywacze.
Według słownika języka polskiego: film, książka lub sztuka, w których pełna napięcia, sensacyjna akcja nasycona jest elementami grozy, niesamowitości, okropności; dreszczowiec.

Ale - w mojej książce, obok wątku o seryjnym mordercy będzie też wątek "ona i on", czyli trochę miłości...
Pomieszanie gatunków? Thriller miłosny? Czyżbym stworzyła nowy gatunek? Ej, chyba nie - bo, widzicie, moi mili, to taki "wpis specjalny", dotyczący szufladkowania i dzielenia literatury na gatunki. Nie, żebym uważała moje książki zaraz za "literaturę", ale przyjmijmy, że piszę ogólnie, nie o swoich książkach, lecz o książkach w ogóle.
Ktoś ogłasza gdzieś konkurs "Najlepsza książka roku 2011. Prosimy o zgłaszanie kandydatur w kategoriach: romans, kryminał, horror, fantastyka." I tyle. Do jakiej kategorii zgłosić więc książkę o perypetiach pewnej starszej pani oraz o tym, co z tych jej poczynań wynika? Kategoria "romans"? Przecież nie, chociaż wątek miłosny w książce też jest. Do jakiej kategorii zgłosić książkę, którą właśnie zaczęłam pisać? Kryminał? No, według powyższych definicji chyba jednak nie. A do jakiej kategorii zgłosić książkę...?
Nie, wystarczy. Wniosek? Nie powinno się szufladkować tego, co ktoś napisał, pisze lub napisze.
Ale zdaje się, że to już po prostu semantyka. A takich dyskusji było już mnóstwo.
Co nie oznacza, że wiem, jak odpowiedzieć na pytanie: jakiego rodzaju książkę teraz piszesz?

sobota, 14 stycznia 2012

Nowa książka.

Napisałam już pięć książek. Trzy wyszły w 2011 r., dwie wyjdą w 2012 r. Przynajmniej taką mam nadzieję, takie są przymiarki wydawnictwa (czwarta: "Przypadki pani Eustaszyny" - w marcu, piąta: "Przyjmująca ciosy" - jesienią).
Wszystkie te książki można określić mianem książek obyczajowych, choć niby każda jest o czymś innym. Czwarta może kogoś zaskoczy,bo nie jest typowa - to rodzaj komedii romantycznej, o pewnej przemiłej starszej pani, która ustawia życie całej rodziny - i o perypetiach, które z tych działań wynikają. Piąta książka będzie w klimacie "Domku nad morzem" - tyle, że od "Domku..." mroczniejsza i nie z takim pozytywnym zakończeniem.
Szósta... otóż z szóstą mam kłopot.
Zaparłam się, że tym razem totalnie zaskoczę wszystkich i napiszę o seryjnym zabójcy. Nie kryminał, ponieważ - choć będą zbrodnie, nie będzie klasycznego śledztwa, a morderca ..., no dobra, nie opowiem. Będzie to coś w rodzaju psychologicznego thrillera.
Zaczęłam pisać, mam już dwa trupy, póki co zero podejrzanych (ale tak miało być), napisałam około 85.000 znaków (jakąś 1/4 lu 1/5 książki) i wena zastrajkowała. To znaczy - nie tyle zastrajkowała, ile zaczęła wchodzić w koalicję z moją klawiaturą (znowu!) i wspólnie zaczęły pisać dwie następne książki.
Jedna - to historia, która jest dalszym ciągiem "Przypadków pani Eustaszyny", a w której występują także bohaterowie Sosnówek i Domku nad morzem, choć oczywiście główne skrzypce grają: pani Eustaszyna i jej przemiła sąsiadka, Oleńka, współautorka książek i najlepsza przyjaciółka, która... ma zamiar wyjść za mąż. W zasadzie może nie tyle ma zamiar, o ile "samo jej się chce wyjść".
Druga - to historia pewnego domu, kamienicy przy ul. Kruczej 46. Domu, który został opisany w wątkach powstańczych "Sosnowego dziedzictwa", a który to dom istniał naprawdę i w którym to domu w czasie wojny (i przed wojną) mieszkali moi dziadkowie z córkami (jedną z tych córek była moja mama), a po wojnie, do momentu zburzenia tej kamienicy w ramach odbudowy Warszawy (rok 1960), mieszkałam też ja. W domu tym - jak się okazało - mieszkał też pewien mój czytelnik, który przeczytawszy "Krucza 46" itd., postanowił nie odnaleźć, zadał sobie trud, przyszedł w ubr. na Targi Warszawskie i ubłagał wydawnictwo o mój numer telefonu (oczywiście panie uprzednio spytały mnie, czy mogą ten numer podać). W rezultacie, po kilku miesiącach spotkałam się z tym panem, teraz już przeszło 80-letnim. Otóż pan ów bardzo się do naszego spotkania przygotował, rozrysował mi, jak ten dom wyglądał przed wojną, gdzie był jaki sklep, gdzie kto mieszkał (pamiętał nawet kilka nazwisk) - i opowiedział mi mnóstwo wspaniałych historii. Naprawdę wspaniałych. Więc nabrałam ochoty na stworzeniem z nich nowej książki, za zgodą mojego rozmówcy, oczywiście.
I stało się tak, że trochę piszę o moim seryjnym mordercy, trochę o ślubie pani Oleńki i trochę o domu przy ul. Kruczej 46.
Trzy książki naraz.
Ale muszę się zdecydować, bo już na to czas - i wybrać tę, którą skończę najpierw.
Pomóżcie mi wybrać:
- morderca,
- pani Oleńka,
- czy: Krucza 46?
Sama naprawdę nie wiem...

wtorek, 10 stycznia 2012

Spotkania autorskie.

Odwieczna dyskusja - co dają spotkania autorskie? Czy w ogóle coś dają? Warto jeździć po Polsce, czy to tylko męka i udręka?
Pewnie zdań jest tyle, ilu dyskutujących. Ja słyszałam i czytałam to, co mówią/piszą moje koleżanki/koledzy po piórze. Jedni twierdzą, że takie spotkania to coś bezsensownego, bowiem autorowi głównie powinno chodzić o promocję, a cóż to za promocja, jeśli na takim spotkaniu sprzeda się 5 lub 10 książek? A jeśli tylko dwie?
Inni twierdzą, że nie jeżdżą/nie chodzą - bo są nieśmiali, wstydliwi i mało komunikatywni.
Jeszcze inni piszą, że nie mają czasu/szkoda im czasu. Że to męczące i nic nie daje.
A ja?
A ja zgadzam się ze wszystkim, o czym mowa wyżej, ale na spotkania autorskie ... jeżdżę. Dlaczego?
Bo to kocham po prostu. Kocham tych wszystkich ludzi, którzy przyszli spotkać się ze mną, choćby przyszli tylko po to, żeby policzyć moje zmarszczki. A co tam, mam i wcale się ich nie wstydzę.
Gdy słyszę - po dyskusji - że ci ludzie, którzy siedzą vis a vis mnie, zadają pytania, z których wynika, że naprawdę czytali moje książki, serce rośnie mi bardziej, niż w momencie spoglądania na rozliczenie sprzedaży tych książek. Ci ludzie przyszli, żeby porozmawiać - ze mną - lub choćby po to, żeby wysłuchać tego, co mam do powiedzenia. Więc raduję się tym, choć czasami są pytania, których nie cierpię. Z serii plotkarskich, osobistych, rodzinnych.
- Czy pani ma dzieci? - słyszę i krew mnie zalewa. Bo co to kogo obchodzi? Czy fakt posiadania dzieci wpłynie na opinię czytelnika o mojej książce?
- A co mąż na pani sukcesy? - słyszę i śmiać mi się chce. Bo co to ma do rzeczy?
I takie tam.
No więc - Uwaga! Nie mówię o swojej rodzinie. Nie mówię o swoich dzieciach. Nie mówię o swoim mężu/bracie/siostrze/kuzynie/szwagierce itd. Mówię natomiast o swoich zwierzętach, ponieważ występują one w moich książkach. Mąż, dzieci, rodzina - nie.


Czasami organizowane są spotkania grupowe - takie lubię najbardziej. Tu, na tym zdjęciu, widzicie 5 autorek, biorących udział w spotkaniu w warszawskiej bibliotece na Targówku. Inwazja pięciu autorek na jedną bibliotekę. Każda z nas wygłosiła mini referat, potem była świetna dyskusja, a - na końcu - konkurs. Konkurs polegał na tym, że jego uczestnicy (zgłosiło się 6 osób) wymieniali po kolei autorki, nazwiska piszących kobiet. Polskich i zagranicznych. Żyjących i nieżyjących. Kto się "zgubił", odpadał. Atmosfera robiła się gorąca, nazwisk zaczynało już brakować, aż wreszcie jedna z uczestniczek konkursu, po chwilowych "zatkaniu się", odetkała się nagle i triumfalnie wygłosiła kolejne nazwisko piszącej kobiety: MIŁOSZ - usłyszeliśmy i w ten oto sposób dowiedzieliśmy się, że nie tylko Kopernik była kobietą.
Pani odpadła, choć ja upierałam się, że właśnie powinna wygrać. Cóż, mimo, iż byłam przewodniczącą tej grupy, zostałam przegłosowana.
Tu link do opowieści o tym spotkaniu:
http://tejowy-smietniczek.blogspot.com/2011/12/czytanie-pod-choinka-i-inwazja-5.html?spref=fb

A przed chwilą sobie podliczyłam i wyszło mi, że w ubiegłym roku brałam udział w 13 spotkaniach autorskich. Nieźle, zważywszy na to, że zadebiutowałam dopiero w lutym 2011 r.
To było moje pierwsze spotkanie - też w bibliotece na Targówku:

Póżniej był Gdańsk, wspólne spotkanie z Magdaleną Witkiewicz, pisarką z tego miasta. Opowiadałyśmy historię pewnej znajomości - czyli o tym, jak i gdzie się poznałyśmy.

O - tak było (ta trzecia to wspaniała pisarka gdańska, Hanna Cygler, na tym spotkaniu gościnnie):


O innych spotkaniach - niebawem...

Później

niedziela, 8 stycznia 2012

Nasza Justyna.

Nasza Justyna? Dla mnie tak.
Teraz, gdy nie skacze już Adam Małysz, adrenaliny dostarcza mi tylko Justyna. A to, co zrobiła dzisiaj - co zrobiła przez cały ten Tour de Ski - wprowadziło mnie na orbitę. Oglądam wszystkie Jej biegi i ciśnienie skacze mi pod sufit, serce łomocze i wpadam bądź w rozpacz, bądź w euforię, w zależności od miejsca, które zajmie w danym biegu.

I okropnie wkurza mnie, gdy czytam: "Justyna? Ta paskuda z wyszczerzonymi zębami?", "Nie mogę zrozumieć, czym się tak zachwycacie. Ja nie mogę patrzeć na ten jej okropny uśmiech." - i tym podobne. Takie to typowo nasze, polskie. Coś złego trzeba wynaleźć. Żadna tam jakaś Justyna nie będzie zbierać samych pochwał - bo niby za co? I tym podobne.
Otóż - po pierwsze to nieprawda, Justyna nie jest paskudą, a uśmiech ma rozbrajający. Fakt, ja tak uważam, a nie zawsze przecież mam rację. Piszę na ten temat po to, żeby któryś tam raz przypomnieć tezę: de gustibus non est disputandum. Po drugie - nawet gdybyśmy wszyscy zgodzili się z tym, że Justyna jest paskudna i ma okropny uśmiech - no to co? Ona przecież startuje w biegach narciarskich, nie w konkursie piękności.

Ale, cóż, ja już poznałam na sobie życzliwość, prawdziwie obiektywną, naszych kochanych rodaków. A - niestety - w większości - rodaczek. Wystajesz trochę ponad metr pięćdziesiąt? Buch! Trzeba cię zdołować. Nieistotne, że kochają cię tłumy (to już nie o mnie, to o Justynie), JA ci pokażę... I buch!

O dziwo, tego nie zaznał chyba tylko Adam Małysz, a jeśli, to chyba w jak najmniejszym stopniu. A dla mnie Justyna Kowalczyk jest teraz Adamem Małyszem. I będę Jej bronić do upadłego, nawet gdyby przegrała już wszystkie biegi w tegorocznym pucharze świata. Puk, puk, puk - odpukać!

Justyna rulez!

piątek, 6 stycznia 2012

Początek nowego roku.

Początek nowego roku większość ludzi przyjmuje z zadowoleniem. Ja też - ale tylko dlatego, że okropnie nie lubię grudnia. Nie lubię świąt - za tę ogólnoludzką dwulicowość, udawaną dobroć i miłość, za komercjalizację, przymus prezentowy, nachalność kolęd (żeby była jasność - same kolędy lubię, ale nie cierpię tego, że MUSZĘ słyszeć je wszędzie, już od listopada, pozamykane wszystkie sklepy - wiem, wiem, w sklepach też pracują ludzie, którzy chcą mieć święta, rozumiem to, ale kto zrozumie, że nie mogę funkcjonować bez świeżego pieczywa??? Itd., itp. No - i nie lubię Sylwestra. Każdy z Was by nie lubił, gdybyście mieszkali w miejscu, w którym od odgłosów z poustawianych wokół estrad szyby drżą w oknach, żyrandol kolebie się pod sufitem, a ściany zatykają sobie uszy. I tak jest już 3 dni przed Sylwestrem, bo przecież muszą być PRÓBY, do jasnej anielki.
Dobra, już po grudniu, skreślone. Teraz ten początek roku. Większość ludzi robi jakieś postanowienia noworoczne, bezsensowne, bo wiadomo, że nic z tego... Schudnę, będę biegać, a przynajmniej gimnastykować się, więcej czasu poświęcę rodzinie, bardziej przyłożę się do pracy, ble,ble,ble...
Najbardziej podoba mi się postanowienie Pani Marii Czubaszek - Ona po prostu co roku postanawia sobie, że w następnym roku NA PEWNO nie rzuci palenia. I, jak dotąd, doskonale udaje Jej się tego postanowienia dotrzymać. Co roku, od jakichś..., no nie zdradzę wieku Pani Marii, kto chce koniecznie to wiedzieć, niech przeczyta Jej książkę, Ona tam zdradza, kiedy się urodziła. Zdradza nawet więcej - nawet to, że kiedyś mieszkała w tym samym domu, w którym i ja mieszkam, na tym samym pietrze, dwa mieszkania obok, z tym samym widokiem na ten sam (na szczęście) Pałac Kultury. Mijałyśmy się na klatce schodowej i jeździłyśmy razem windą (czasami, oczywiście).
Więc i ja - chociaż NIGDY nie robiłam postanowień noworocznych, w tym roku, idąc za przykładem Pani Marii, postanowiłam coś postanowić. Coś, co będzie dotrzymane w 100%.
Mianowicie - i w tym, nowym, roku, NIE PRZESTANĘ czytać książek. Czytać i kupować. I, wiecie co? To jest postanowienie, które będzie dotrzymane z pewnością.
Czego i Wam życzę w tym nowym roku, kochani.