sobota, 31 marca 2012

Obowiązek

Obowiązek to słowo, które wpoiło się mi jakoś samo. Rodzice mnie do niczego nie zmuszali, bo: - po pierwsze: byłam ósmym cudem świata, które narodziło się, gdy mama zaczęła już z lekka wątpić, czy w ogóle kiedyś urodzi jej się jakieś dziecko. A tu się urodziło i to nie "jakieś", a cudowne, - po drugie: mama, niestety, zmarła, gdy miałam 9 lat, a mój tata był ... taki, jak Jerzy w "Domku nad morzem". Dziecko było dla Niego jakąś abstrakcją. Pozostawiona więc samej sobie doskonale udawało mi się samą siebie wychowywać, czytając książki. Czytałam, co mi w ręce wpadło, ale to były czasy odpowiedzialne i lektury były odpowiednie. Czytałam więc sobie Sienkiewcza, łącznie z "Listami z Ameryki" - wuj miał dzieła zebrane, więc Sienkiewicza przeczytałam wszystko już w wieku lat 12; zagryzając tego Sienkiewicza wszystkimi "Aniami z Zielonego Wzgórza", na przemian z "Winnetou" itd. Wzorce wychowawcze miałam więc świetne - podkreślam, że lata to były około sześćdziesiąte i żadnych zbereźnych książek nie było. Głupich także nie, a przynajmniej w moje ręce nie wpadły. Tak więc patriotyzmu, kultury i właśnie obowiązku uczyłam się po prostu z dobrych książek. W szkołach jeszcze wtedy też tego uczyli. Tak więc dla mnie obowiązek znaczy tyle, ile o znaczeniu tego słowa można wyczytać w słowniku języka polskiego. W dobrym słowniku. Jeśli coś komuś obiecam, to po prostu to realizuję. Staje na głowie i dotrzymuję słowa. Jeśli ktoś coś dla mnie zrobi, uznaję za swój obowiązek jakoś się odwdzięczyć. Jeśli z kimś umawiam się na osiemnastą, przychodzę za pięć szósta (lub za siedem) - a nie piętnaście po. I takie tam. Ale naprawdę zastanawiam się - coraz bardziej - czy ja czasem strasznie głupia nie jestem. Bo inni ludzie jakoś mają inne zasady. I dobrze im z tym. A mnie ... gorzej. Widać zdecydowanie teraz książki jakieś inne. Poza moimi, oczywiście. Co się, zresztą, niektórym nie podoba, ale to temat na inny wpis. Dobranoc.

poniedziałek, 26 marca 2012

Jak zostać Eustaszyną?

Od soboty smarkam, kicham i kaszlę. Tak, piękna pogoda, więc było wielkie sprzątanie, z myciem okien. Przy najaktywniejszym współudziale mojej kochanej pani Natalii, spod Lwowa. Pomagałam jej, jak mogłam - nie jest nigdy tak, ze ona sprząta, a ja leżę i patrzę. Nawet - nie siedzę i patrzę. Ja uczestniczę, ścieram kurze z moich różnych takich, których nie powierzę żadnym rękom; piorę firanki i pomagam w zawieszaniu; razem odsuwamy różne meble od ściany (i przysuwamy także razem); sprzątam w szafach, szukając tej podłej kalorii, co to siedzi tam i co noc zszywa mi ubrania, które są przez to coraz ciaśniejsze (komunikat bieżący: do tej pory jej nie złapałam, siedzi dalej w tej szafie - ba? we wszystkich moich szafach, omija tylko tę z butami, na szczęście). No i jak się tam napomagałam przy tym sprzątaniu, to potem pobiegłam po zakupy - a skoro było mi w domu gorąco, założyłam, że na dworze też tak jest. Poszłam więc w samej bluzce i oczywiście przewiało mnie na wskroś. W sobotę wieczorem już było kiepsko, w niedzielę całkiem źle - kaszel suchy i bardzo męczący, katar za to mokry i męczący jeszcze bardziej, temperatury niby nie było - ot, 37,4 - ale ogólne samopoczucie do kitu, żeby nie napisać "pod psem" - czego nie napiszę, bo denerwują mnie te powiedzonka o psach. Noc - koszmarna, bo mogłam tylko leżeć na plecach, z odchyloną głową do tyłu. W innej pozycji katar pokazywał, co potrafi. Dziś rano wstałam w łóżka z potwornie obolałymi plecami i wystraszyłam się, że pewnie mam zapalenie płuc. Wprawdzie pocieszałam się, że skoro nigdy nie sypiam na plecach, to te moje plecy teraz się zbuntowały - ale myśl o zapaleniu płuc tak mnie opanowała, że postanowiłam pójść do lekarza. Prosta sprawa, prawda? - Dzień dobry - dzwonię do swojej przychodni. - Proszę pani, chciałabym się zapisać do pani doktor ..., tu wym ieniam nazwisko mojego przydziałowego lekarza. - Zapisuję, na 14.30, 25 kwietnia - słyszę po drugiej stronie słuchawki. - Na kiedy? - nie dowierzam. - Na 25 kwietnia. - Proszę pani, ja jestem TERAZ chora. Mam gorączkę (dołożyłam trochę), kaszlę, kicham, kłuje mnie w plecach i może mam zapalenie płuc. Do 25 kwietnia to ja albo wyzdrowieję, albo umrę - więc zapisanie mnie na tę datę nie ma sensu. - Nie mam wcześniejszych numerków - dowiedziałam się i to by było na tyle, jeśli chodzi o mój kontakt z państwową służbą zdrowia. Zadzwoniłam do prywatnej przychodni, pozwolono mi wybrać godzinę, o której chcę przyjść - i było po kłopocie. Jasne, zubożała nieco moja kieszeń, ale cóż - najważniejsze, że uspokoiłam się co stanu mego zdrowia, bowiem zapalenia płuc nie mam. Mam stan zapalny gardła oraz ostry nieżyt nosa - oj, tam, zwykły katar po prostu. Pani doktor poprawiła mi humor, chcąc mi wypisywać zwolnienie. A gdy usłyszała, że dziękuję, ale już nie potrzebuję, bo jestem na emeryturze, naprawdę się zdziwiła. Czyli - mimo opuchniętego i czerwonego nosa, zapuchniętych i załzawionych oczu oraz popękanych warg, generalnie źle nie jest. I taka refleksja - napisać o tym, jak pani Eustaszyna radzi sobie ze służbą zdrowia, umiałam - ale zastosować jej metodę? Już trudniej! Zdrowia życzę!

poniedziałek, 12 marca 2012

Telefony do przyjaciela

Napisała Anna Łacina. To Jej najnowsza książka. Życzę, aby napisała jeszcze wiele, ale po przeczytaniu tej pozycji miałam takie odczucie, że autorka powiedziała już WSZYSTKO. Wszystko w jednej książce. Wszystko, bo nic więcej, nic lepiej, nic bardziej doskonale już nie można. Naprawdę zdołowała mnie tą książką. Bo - po prostu zazdroszczę, oczywiście po przyjacielsku. I zachwycam się.
Nie dosyć, że książka napisana doskonale po polsku, perfekcyjnie i przepięknie. To jeszcze tematyka - trudna, ciężka, męcząca. Tak by się wydawało, ale nie w wykonaniu tej Autorki. Ciężka dola dziewczyny opisana jest tak, że każdy już teraz zrozumie, iż nawet inwalida może cieszyć się życiem i wyszukiwać w nim strony dobre i miłe. Łącznie z miłością. Dwie dziewczyny, kilku chłopaków. Właściwie - dwie kobiety i kilku mężczyzn, bo bohaterowie tej powieści to już nie nastolatki, to po prostu młodzi ludzie. Dwie kobiety, które są siostrami. Czy dlatego rywalizacja o mężczyznę nie powinna istnieć? A może mogłaby, gdyby... wszystkie strony o niej wiedziały? Nie tylko o dylematach siostrzanej rywalizacji, czy raczej: siostrzanej lojalności, jest to książka. Najbardziej poruszył mnie sposób pokazania odmienności, która jest... prawie normalna. Zależy kto i w jaki sposób na to spojrzy. I znowu - chociaż książka jest właściwie dla młodzieży (chyba taki był zamysł wydawcy?) - ja, osoba już "ponadmłodzieżowa", czytałam "Telefony..." z zapartym tchem. Jednym tchem. Kosztem zarwania sporego kawałka nocy. Znowu, bo przedtem czytałam "Czynnik miłości" i "Kradzione róże", napisane tą samą ręką (no, dobrze, klawiaturą). I też czytałam z wielkim zaciekawieniem, choć to książki (rzekomo) dla młodzieży. Anna Łacina pisze tak, że zamazuje podział wiekowy, a Jej książki to raczej literatura familijna, niż młodzieżowa. A dla mnie - to prostu popularna literatura PIĘKNA. I jeszcze jedno - smaczki, jakich w książkach tej Autorki sporo. Są i tu. Zacznę od pomeranianów i Smoczego Pola, nie mogę o tym nie wspomnieć, choć oczywiście większość czytelników nie będzie wiedzieć, o co chodzi. A chodzi o to, że takie Smocze Pole istnieje naprawdę, mieszka tam nasza przyjaciółka i naprawdę prowadzi tam hodowlę przepięknych miniaturowych szpiców, pomeranianów właśnie. Szachy, kolorowe liczby, Daniel Tammet i rozumienie jego "Pamiętników nadzwyczajnego umysłu...". I Podziomek ("tłumaczenie" Konopnickiej) - to wszystko perełki. Ale najbardziej zachwyciło mnie odwołanie do Kanonu D-dur Pachelbela. Ja muzykę klasyczną po prostu uwielbiam. Zadziwiło mnie jednak, że jeszcze ktoś wie, kto zacz ów Pachelbel i słyszał o jego Kanonie. Polecam wszystkim gorąco tę książkę. Młodym, jeszcze młodszym i trochę starszym. Nikt się nie będzie nudził przy tej lekturze, zapewniam.

piątek, 9 marca 2012

Symbol narodowy

W dzisiejszej gazecie - wydanie internetowe - odnalazłam ciekawy artykuł. "Odkryjmy hymn na nowo" Wojciecha Szackiego. I w tym artykule, oprócz stwierdzenia, raczej smutnego - lecz bardzo prawdziwego - że większość Polaków tak naprawdę nie zna hymnu, jest też ciekawy sondaż. Zapytano mianowicie, co jest najważniejszym symbolem narodowym. Większość zapytanych odparła, że orzeł biały (41%). Na drugim miejscu znalazła się flaga narodowa (29%), a na trzecim... Jan Paweł II (17%). Nasz narodowy hymn znalazł się dopiero na czwartym miejscu (10%).
Ale może nie należy się dziwić, skoro tak naprawdę nie znamy słów hymnu. Przyznam ze wstydem, że sama też chyba znam tylko słowa dwóch zwrotek oraz, oczywiście, tekst refrenu. Już przy trzeciej zwrotce plącze mi się język...
A na pytanie: ile zwrotek ma Mazurek Dąbrowskiego? - też nie odpowiedziałabym prawidłowo. Oj, wstyd... Od dzisiaj uczę się wszystkich zwrotek na pamięć!

Tekst za stroną:

http://polskiinternet.com/polski/info/hoficjalny.html


Dla jednego procenta ankietowanych symbolem narodowym jest Lech Wałęsa. Nikt nie wymienił Wawelu.
Bardzo ciekawy artykuł - proszę, poczytajcie sami.

http://wyborcza.pl/hymnodnowa/1,125582,11312350,Odkryjmy_hymn_na_nowo.html?as=1&startsz=x

I ciekawa jestem, czy ktoś wie to, czym zaskoczył dziennikarza poseł PO, Rafał Grupiński. Ja nie wiedziałam.

Okazuje się, że jestem bardzo niedouczona...

A hymnu się nauczę! Wszystkich zwrotek (nawet tej trzeciej, najtrudniejszej). To jest moje postanowienie noworoczne. Że spóźnione? Oj, nie bądźmy drobiazgowi.

sobota, 3 marca 2012

Co kto obchodzi...

Oznajmiam wszystkim, że:
- jestem kobietą, co może dawniej było lepiej widać,
- kocham Dzień Kobiet, choć może dawniej lepiej o nim było słychać,
- uwielbiam kwiaty

i wbrew wszystkiemu, goździki kocham od zawsze do teraz i na wieki, nawet jeśli komuś się źle kojarzą.

A tym wszystkim, którzy na myśl o Dniu Kobiet tylko wzruszą ramionami lub popukają się w czoło, powiem tylko: żałujcie, że nie obchodziliście tych dni kobiet, ileś, ileś i raz jeszcze ileś lat temu... Te nasze szalone dni kobiet ..., szkoda, że nie wrócą.

czwartek, 1 marca 2012

"Bratnie dusze" Hanny Cygler

Choć najnowszej książki Hanny Cygler ("Bratnie dusze") nie ma jeszcze w sprzedaży, ja już ją przeczytałam. Ha - jestem przecież bratnią duszą Hani, więc dostałam świeżutki, pachnący farbą drukarską, egzemplarz autorski - od Autorki - z piękną dedykacją.
I, niestety, zaraz na wstępie muszę się Autorce narazić.
Dlaczego i za co?
A, to muszę od początku.
Początek był w październiku ubiegłego roku, w Siedlacach, podczas XIII Festiwalu Kultury. Siedziałyśmy w pokoju hotelowym (w przepięknym, bardzo funkcjonalnym i klimatycznym hotelu "JANUSZ") - a było nas trzynaście (13 pisarek na XIII Festiwalu) - i przygotowywałyśmy nasz panel.
Byłyśmy przy prezentacji gatunków, każda z nas musiała określić, jakie pisze książki - zmuszała nas do tego nasza Anna Zgierun-Łacina, przygotowująca prezentację.
- Ja piszę romanse - ogłosiła Hanna Cygler, gdy przyszła na Nią kolej.
Podskoczyłam.
- Haniu, Ty nie piszesz żadnych romansów, Ty piszesz powieści obyczajowe - zaoponowałam, czując się upoważnioną do wygłoszenia tej opinii, bowiem czytałam wszystkie książki Hanny Cygler. Mało - czytałam - ja je wszystkie MAM. Więc chyba wiem, co czytam, nie?
- Właśnie, że romanse - upierała się Hania, co stało się zalążkiem ciągnącej się długo w noc, dyskusji. Dyskusji ze wspomaganiem.





No i mam przed sobą najnowszą książkę Hanny Cygler, ogłaszając - co muszę ogłosić - Haniu, to nie jest żaden romans. Absolutnie jest to powieść obyczajowa; czyli świetna, klasyczna literatura kobieca; czyli świetna, klasyczna literatura popularna.
Oczywiście miłość i romans (a nawet nie jeden) w książce jest. No - skoro są trzy kobiety, a właściwie cztery, bo doliczam też córkę jednej z bohaterek - a wokół każdej z tych kobiet kręci się kilku mężczyzn - jak mogłoby nie być miłości?
Ależ jest też tajemnica, intryga - z wątkiem kryminalnym, jest Trójmiasto i kawałek Warszawy. Czuć klimat zbliżającego się Jarmarku Dominikańskiego, pachnie solą, powiewa bryza morska. Jest nawet mini rejsik po Motławie - czyli wszystko, co lubię, choc wyznam szczerze, że mam niedosyt. Mało mi tego Trójmiasta, chciałabym coś z Jarmarku - a ten tylko mignął, bo..., no - nie napiszę, co, bo nie znoszę, jak mi ktoś opisuje treść książki, zanim ją przeczytam. A zakładam, że wiele osób zechce ją przeczytać, bo naprawdę WARTO.
Książka napisana piękną polszczyzną, akcja toczy się wartko - a dzieje się, ojejej! Bohaterki sympatyczne, panowie ... no, sympatyczni, lecz nie wszyscy.
Miłość, przyjaźń, Trójmiasto, relacje matka-córka. Jest nawet zdrada małżeńska...
Wszystko, czego oczekujemy od ... romansu? Nie - od dobrej literatury popularnej!