piątek, 30 września 2011

Grzybobranie

Kasia (czyli pisarka Katarzyna Nowak) wywołała mnie do tablicy, zakochując się w moim zdjęciu. Nie, nie, nic w tym niepoprawnego politycznie - na zdjęciu wprawdzie i ja jestem, ale chodzi o to, co trzymam w rękach. A w rękach trzymam wielką miednicę, wypełnioną grzybami. W większości podgrzybkami - oj, mniam, mniam! Nazbierałam w Szczepankowie, mojej "Sosnówce". Szczepankowo to taka dziurka między Szczytnem i Biskupcem. Trzy kilometry w las, jezioro i prywatny ośrodek wypoczynkowy. Cisza, spokój, ryby, grzyby, las, hektolitry dzikiej przyrody i żadnych zabudowań. Cudo świta, mówię Wam. Gospodarze mają w porywach od 4 do 6 psów i całe stado kotów. Mieli jeszcze osła,ale ryczał, diabeł, po nocach, więc oddali go do szkoły dla niepełnosprawnych dzieci.
Ale miało być o grzybach. No więc - grzyby tam rosną pod nogami, na przykład takich maślaków już nikt nie zbiera, choć ja je bardzo lubię. Jednak najbardziej lubię podgrzybki. Te ich aksamitne kapelusze, wyglądające z kępek mchu, kryjące się wśród runa leśnego, wyrastające na środku leśnej drogi. Prawdziwki też lubię, ale prawdziwki często są robaczywe (widocznie robaki wiedzą, co najlepsze). A kozaki? Na tych swoich nóżkach, wysmukłych, z podłużnymi szarymi paskami... Kurki, wesoło śmiejące się na polanie (choć kurek coraz mniej, to prawda).
Tam, w Szczepankowie, są suszarnie - więc po takim grzybobraniu trzeba trochę popracować, grzyby oczyścić, rozkroić (robaki???) - i do suszarni, na tacki. I potem te worki grzybów wiezie się do Warszawy, a zapach z bagażnika czuć w całym samochodzie. Kiedyś już nie wiedziałam, w co te grzyby pakować, więc pojechaliśmy do Biskupca (piękne, przemiłe miasto - moje Towiany) i kupiłam tam kilka bawełnianych poszewek na jaśki. Takich poduszeczek na pewno nie mieliście!
Ach ... na grzyby chcę!
A tu link do bloga Kasi - z moimi zdjęciami z grzybobrania.
http://katarzynatnowak.wordpress.com/

sobota, 24 września 2011

Jestem, czy mnie nie ma?

No, sama nie wiem. Niby jestem, bo gdzieś tam w sieci znaleźć mnie można. I niby mnie nie ma, bo prawie nie piszę.
Mowa oczywiście o moim sosnowym blogu, nie o mnie jako takiej istocie piszącej. Bo ja jako ta istota pisząca, jestem. Owszem. Właśnie skończyłam piątą książkę. Tytuł roboczy "Przyjmująca ciosy". Objętość robocza - ca 570 tysięcy znaków. Tematyka - no, nie zaskoczę Was, to powieść obyczajowa. W klimacie podobna do "Domku nad morzem". Ale o tym kiedyś tam napiszę, teraz nie. Teraz nawet "Domku nad morzem" jeszcze nie ma w księgarniach (Uwaga: będzie od 4 października), a co dopiero mówić o piątej książce. Mówię tylko dlatego, żeby udowodnić, iż jako istota pisząca książki - istnieję.
Dlaczego więc tak mało piszę na blogu?
Bo:
a) nie wierzę, żeby ktoś to czytał?,
b) mam mało do powiedzenia?,
c) nie mam czasu?,
d) wolę Facebooka?
Do wyboru.

sobota, 17 września 2011

Język pisarza.

Dyskusję o tym, kto jest pisarzem, a kto nie, może zostawmy na później. Przyjmijmy - ot, tak na potrzeby tego tekstu - że pisarzem jest ten, kto napisał coś, co zostało opublikowane. Powieść, opowiadanie, tomik wierszy (jeden wiersz). A - tak - i scenariusz filmowy (film, serial). Przyjmijmy też, że porozmawiajmy o utworach powstających współcześnie, to jest w XXI wieku. Zapomnijmy o Hłasce, Przybyszewskim, Witkacym itp. obrazoburcom. Im wybaczam wszystko, bo byli wielcy. Teraz już pewnie tacy nie istnieją. A jeśli są, dobrze się przed moimi czytelniczymi oczami ukrywają. A czytam dużo, bardzo dużo.
O co mi chodzi? Już wyjaśniam. Otóż chodzi mi o nowomodny język literacki. O tak zwane bluzganie. Używanie przekleństw i słów uznanych za "brzydkie wyrazy". Czy ja ich nie używam? Ależ zdarza mi się, jak każdemu. Głośno i gorąco. Spontanicznie. Gdy mnie ktoś wkurzy. Gdy kłócę się z telewizorem. Gdy wymyślam jakiemuś politykowi.
Ale - czy ubarwianie takimi słowami, frazami, fragmentami itd. swojej powieści zwiększy jej poczytność? Uczyni ją wiarygodniejszą? Bardziej interesującą? Ciekawszą? Zbliżoną do ogółu? Wiem, wiem, niektórzy uważają, że sztuka (przepraszam za nadużycie, nie uważam swojej twórczości za sztukę, uogólniam tylko)- a więc, że sztuka powinna być jak najbardziej zbliżona do codzienności. Czyli co? Takie: ideał sięgnął bruku? Ulica mówi językiem rynsztokowym, więc taki sam język powinien być w filmie, telewizji i w książkach? Bo inaczej nikt się takim dziełem, poprawnojęzykowym, nie zainteresuje?
Otóż - NIE. Zdecydowanie się sprzeciwiam. Literatura (już przy niej pozostańmy, choć to samo myślę o filmie) powinna nie tylko bawić, zaciekawiać i intrygować. Powinna również uczyć. Od książki - poza jej treścią - oczekuję także poprawnej formy. Czyli na przykład - żeby nie było w niej błędów gramatycznych (typu - "ukochane przez mnie" - ubrać sukienkę, czy: poszedł na stołówkę), a także, żeby książka ta była napisana ładnym literackim językiem, nie językiem potocznym, nie językiem brukowym, nie językiem jakiegoś slangu (chyba, że to np. dziennik jakiegoś więźnia, jeśli ktoś chce takie czytać). Bez przekleństw, wulgaryzmów i chamstwa. Nie oznacza to oczywiście, że w tekście nie może się pojawić ŻADEN "brzydki wyraz". Czasami użycie czegoś takiego, jak k...., jest absolutnie uzasadnione. Ale pisząc "użycie", mam na myśli jednorazowy (no, nawet kilkurazowy) incydent, w sposób niezbędny ubarwiający książkę. Natomiast jeśli taki jest język całej książki, po prostu jej nie czytam. I nie przekona mnie tłumaczenie, że są autorzy, znani i poważani, którzy ... Dobrze, niech sobie będą. I niech mają czytelników, Nawet wielu.
Beze mnie.

poniedziałek, 12 września 2011

Zdjęcie

http://www.empik.com/domek-nad-morzem-ulatowska-maria,p1044907061,ksiazka-p

Domek nad morzem.

Uwaga! "Domek nad morzem" już w przedsprzedaży w EMPiKu. Z bardzo promocyjną ceną. Zachęcam wszystkich.

Dzisiaj chciałabym zachęcić wszystkich do lektury mojej trzeciej książki, książki pod tytułem „Domek nad morzem”.
Tytułowy domek jest marzeniem pewnej dziewczynki. Dziewczynki, której dzieciństwo jest smutne i trudne, ale Ewa – ta dziewczynka – główna bohaterka książki - za swoją życiową mantrę przyjęła postanowienie: „będę silna i dzielna”. Trzymając się tego postanowienia jakoś przetrwała.
Towarzyszymy jej w marszu przez dzieciństwo, młodość, dorosłość, lata dojrzałe. Ewa rośnie i – będąc silną i dzielną – przetrzymuje wszystko, co niesie jej los. I trwa. A razem z Ewą trwa jej marzenie. Marzenie, które z czasem trochę „się rozrosło”, ale ów domek nad morzem odgrywa w nim kluczową rolę.
Czy marzenie Ewy się spełni? A jeśli nawet się spełni, to czy całkowicie? A może życie Ewę zaskoczy?
Jak w tym wszystkim zachowają się przyjaciele Ewy? Jej rodzina? Czy w trakcie dorastania zmieni się sama Ewa?
Wejdziemy wraz z Ewą również w wiek emerytalny. Czy emerytura to już kres życia? Rezygnacja z marzeń? Czy też może coś się zacznie dziać właśnie dopiero wtedy?

Czy zaciekawiłam Państwa? Mam nadzieję, że tak. I mam nadzieję, że zechcą Państwo sięgnąć po książkę – po „Domek nad morzem” – po to właśnie, żeby znaleźć odpowiedzi na postawione tu pytania.
Zachęcam gorąco – Maria Ulatowska.

niedziela, 11 września 2011

Witam wszystkich

Kochani, jeśli tu jesteście, serdecznie Was witam. I cieszę się, że w ogóle zechcieliście tu zajrzeć. Bardzo proszę o wyrozumiałość, uczę się dopiero. Postaram się odzywać jak najczęściej, a może ktoś ma jakieś propozycje... Czy piszemy tylko o książkach? Czy o życiu jako takim? A może o..., właśnie - o czym?

Początek?

Usiłuję założyć bloga. Jeszcze nie jestem pewna, czy mi to się uda i nie jestem pewna, czy w ogóle będę go prowadzić. Bo nie jestem pewna, czy mam coś ciekawego do przekazania.