piątek, 2 listopada 2012

Targi w Krakowie - 2012

Co najlepiej pamiętam z tegorocznych Tragów krakowskich? To, że zaginęła moja ukochana czapeczka. Gdy weszłam na teren Targów, zostałam "walnięta w głowę" widokiem poczwórnie (popiątnie, poszóstnie) zakręconej kolejki do szatni. O, nie, postanowiłam, na pewno nie będę stała w takiej kolejce. Zdjęłam kurtkę, szalik i czapeczkę (którą miałam na głowie, albowiem padał deszcz, a ta czapeczka jest przeciwdeszczowa, z brezentu - przepiękna i mocno ukochana). Przewiesiłam to wszystko przez ramię i spróbowałam dodzwonic sie do którejś z przyjaciółek, które już były w śrdoku. Żadna nie odpowiedziała, a dlaczego - zrozumiałam po zrobieniu kilku kroków w głąb hali. Tłum był tak ogromny, że bałam się, iż utracę możność oddychania, a gwar był tak głośny, że z całą pewnością nie można było usłyszeć telefonu. Ale ponieważ miałam zapisane, gdzie którą można znaleźć, śmiało wdarłam się w ten tłum i na początku odnalazłam stoisko własnego wydawnictwa. Chciałam tam zostawić okrycie, ale ponieważ podpisywał pan Mleczko, gęsto było przy tym stoisku i postabowiłam się nie przepychać. Przypomniało mi się, że o kilka stoisk dalej podpisuje swoje książki Małgorzata Kalicińska i postanowiłam iść się przywitać. I poprosić o autograf na "Irenie", która miałam ze sobą, bowiem czytałam ją w pociągu. Udało mi się dotrzeć do Małgosi, podpis zdobyłam i wycofałam się, żeby zrobić miejsce dla oblegających autorkę fanów. I raptem stwierdziłam, że w garści ciuchów ściskanych pod pachą NIE MA CZAPECZKI. Wdarłam się na stoisko WAB-u, pytając rozpaczliwie: "czy może ktoś znalazł czapeczkę?". Małgosia porzuciła czytelników, zwracając się z moim pytaniem do obsługi stoiska - niestety, o mojej czapeczce nikt nic nie wiedział. Wróciłam tą samą drogą, którą przyszłam, szorując nosem po ziemi - niestety, mojej czapeczki nie było. Dodzwoniłam się więc do przyjaciółek, które kończyły swoje sobotnie podpisywanie (ja miałam podpisywać w niedzielę) i - ponieważ one oddały swoje ubrania do szatni - ustawiłyśmy się w tej kilometrowej kolejce. To znaczy - one się ustawiły, a ja wypatrzyłam stanowisko z napisem Biuro Obsługi - i pognałam tam molestować miłe panie o moją czapeczkę. Niestety - nikt nie znalazł i nie przyniósł, ani tu, ani gdzieś tam jeszcze (panie obdzwoniły całe Targi). Napłakałam się tam więc i poprosiłam, żeby - jeśli może ktoś znajdzie i odda - panie zatrzymały owo znalezisko do dnia następnego. I poszłyśmy z pryzjaciółkami do "Stylowej". to znaczy - pojechałyśmy taksówką, a taksówkarzowi nie trzeba było tłumaczyc, gdzie chcemy jechać, wystarczyło: "do Stylowej prosimy". Otóż "Stylowa" to restauracja w Nowej Hucie, żywcem przniesiona z czasów PRL-u, autentycznie przeniesiona, a może nie tyle przeniesiona, co trwa sobie w tym samym "anturażu" od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. No więc już na samym wejściu poczułyśmy ten klimat z dawnych lat, bowiem chcąc wybrać stolik nieopatrznie weszłyśmy na salę w kurtkach. Przyleciała natychmiast do nas pani szatniarka z głośnym protestem: "tu się nie wchodzi w płaszczach, tu się rozbiera". No to - ucieszone, że tak miło się zaczyna - rozebrałyśmy się i zaczęłyśmy studiować menu. A tam... bryzol z pieczarkami. O matko! Kultowe danie z PRL-owskich knajp. Do tego gin z tonikiem (nie piłam od lat 70-tych i już zapomniałam, jakie to smaczne). Tylko Hanna Cygler wyłamała się i piła wódkę z coca-colą (też hit lat dawnych, od kiedy tylko zaistniała coca-cola). I - sam Włodzimierz Iljicz był na naszym na stoliku, proszę:
Potem już było coraz milej, pani kelnerka koło nas skakała (bo zamawiałyśmy i zamawiałyśmy), aż wreszcie któraś z nas pochwaliła się naszym "zawodem wykonywanym". Panie pisarki - zachwyciła się pani Kasia (nasza kelnerka) i po chwili przybyła, dzierżąc w dłoniach tacę z kieliszkami jakiejś czystej wódki. Okazało sie, że to gruszkówka, mocna jak zajzajer. - Poczęstunek od pani kierowniczki - rzekła, a z zaplecza wyłoniła się osobiście samam pani kierowniczka, w czerwonej szyfonowej bluzce (!) i wygłosiła toast na naszą cześć. Zaiste - PRL. Cudnie było.
Część dalsza składała się z dancingu (!), na którym mnie już nie było, bo złożona przeziębieniem wyszłam wcześniej. Wiem tylko, że było m.in,. "Pucio, pucio" na cześć pań pisarek, wygłoszone przez członka orkiestry, a nasza Lucyna Olejniczak została poproszona do tańca przez mistrza Sendzimira. Następnego dnia swoją wizytę na Targach rozpoczęłam od odwiedzenia Biura Obsługi. Niestety, mojej czapeczki nie było...
Zasiadłam więc przy stoisku Prószyńskiego - a ponieważ przede mną podpisywali swoje książki Maria Czubaszek i Artur Andrus - zostało tam jeszcze sporo ludzi. Część, zawiedziona, że nie jestem panią Czubaszek, odeszła, ale część została i prosiła o autografy. I jednak chyba rzeczywiście do mnie chcieli podejśc, bo podsuwali mi moje książki.
Podpisywałam więc - i choć lubię spotkania z czytelnikami, samo podpisywanie zawsze mnie stresuje, bo głowię się nad treścią wpisu i w końcu piszę jakieś stereotypy... Po "dyżurze" w stoisku Prószyńskiego znowu pobiegłam do Biura Obsługi. Pani, która spostrzegła mnie pierwsza, od razu zaczęła kręcić głową: "nie, nikt nie oddał". Pożegnałam się więc i zrezygnowana zaczęłam iść w stronę wyjścia, gdy raptem usłyszałam: "halo, proszę pani!". Odwróciłam się, a tu stoi druga pani i macha do mnie trzymaną w ręku czapeczką: "czy to ta?", pyta. Rzuciłam jej się na szyję: "ta,ta, stokrotne dzięki". Okazało się, że sprzątaczka znalazła tę moją biedną wymizerowaną czapeczkę i przyniosła do Biura, wkładając ja na jakąś inną półkę. Przytomna ta druga pani obejrzała starannie wszystkie półki - i VICTORIA. Oto mój bardzo subiektywny opis Targów Książki Kraków 2012.

2 komentarze:

kasia.eire pisze...

A gdzie zdjęcie czapeczki??? Hę?
Pani w szyfonowej bluzce zawału dostanie, kiedy zobaczy, że na zdjęciu ona przezroczysta i jej stanik wyziera. A może nie zobaczy? Nie będziecie miały trupa restauratorki na sumieniu.
Ech, do takiej stylowej to i ja bym poszła, ostatni bryzol jadłam na Woli w restauracji za kinem, niedaleko PDT-u, ale nazwy tejże nie pamiętam, a było to w 1987 roku. Pamiętam, bo w ciaży byłam i mi się śnił w nocy, musiałam po prostu go zjeść następnego dnia

asymaka pisze...

oj, jak ja bym chciała taką książkę z pani autografem... szkoda, że te targi tak daleko pozdrawiam