poniedziałek, 20 lutego 2012

Koń by też pisał wiersze..."


"Mydło, czyli radzimy się powiesić" Konstanty Ildefons Gałczyński. A cóż to takiego? "Nieznany Gałczyński"? Teraz? Po tylu latach, po pracach tylu badaczy "gałczyńskologów"?
Otóż tak.
Urocza książeczka pod smakowitym, wyżej wymienionym, tytule, jest plonem poszukiwań profesora Jerzego Stefana Ossowskiego. To małe felietony i - jak pisze córka K.I.G., Kira Gałczyńska - soczyste uwagi i swoiste dokumenty o "sztuce" przełomu lat dwudziestych i trzydziestych minionego stulecia.
I znowu zacytuję córkę poety:
"... ten tom jest dobrą Gałczyńską zabawą. Inteligentną, dowcipna, błyskotliwą. Konstanty Ildefons Gałczyński miał tego świadomość, skoro w jednym z "cyrulikowym" felietonów napisał: "Thomas Mann zaczynał w , a skończył jako laureat nagrody Nobla. Ja zacząłem w , a skończyć mogę na szubienicy..."
Pomiędzy Noblem a szubienicą, jak widać, zmieścić się może wiele."

Już nie jeden raz dałam świadectwo tego, że Konstanty Ildefons jest moim ulubieńcem, moim guru, moim cudem objawionym. Z wielką przyjemnością czytałam teraz ten tomik, zarykując się ze śmiechu między jedną stroną a następną.

Choćby takie odpowiedzi "Głosu Prawdy Literackiego":
- Picusiowi w M. "Ha! Ha! Z tak małymi środkami do tak wielkiego tematu! Niech pan opisze but.
(no, czy to nie genialne? Wiele razy, czytając jakąś książkę, szczególnie - niestety - współczesną - miałam identyczne odczucia! Tylko nie umiałabym tego wyrazić w tak genialny sposób.),

- Kar.Irz. w m.:
"Jąkało ohydny, precz z mych oczu.",

- Klaud.Rom.w Milanówku:
"Nie masz pan talentu za grosz. Radzimy się natychmiast powiesić.",

- Pani D.P. w Kamieniołomach:
"Gdzieś pani widziała ultrafioletowe obłoki? No, prędzej. Niech się pani przyjrzy, jak to wygląda w obiektywie druku:
obłoki ultrafioletowe
spadają na mą głowę
i to są nowe
pomarańczowe.
- CO POMARAŃCZOWE? KOGO? -

No - czyż to nie cudowne? Naprawdę aktualne do teraz, co zapewne mogliby potwierdzić niektórzy wydawcy, otrzymujący różne dzieła...

I jakżesz aktualne jest to, co chętnie powtarzał Gałczyński jako potwierdzenie tezy, że każdy może parać się poezją:
"Koń by też pisał wiersze, gdyby mu dać sto złotych".

No tak - i w tym jednym z moim Mistrzem się nie zgadzam! Bo ja nie pisałabym poezji, nawet, gdybym dostała dwieście złotych... Ale może dlatego, ze nie jestem koniem...

Wszystkim - którzy tylko zdołają zdobyć tę niezbyt obszerną objętościowo (a szkoda!) książeczkę, gorąco polecam jej lekturę.
Bardzo smakowite, znakomite, świetne na wszelkie stresy, smutki i ponurości dnia powszedniego.

I "moffy nie ma" (znowu cytując Gałczyńskiego), żeby ktoś się przy tym czytaniu znudził.

niedziela, 19 lutego 2012

Moja Eustaszyna


Chyba każdy autor tak ma. Pisze książkę, pisze, pisze, potem poprawia, dopisuje, wykreśla. Czyta ją ponownie i w trakcie czytania znowu wprowadza zmiany. Wreszcie - wysyła do Wydawnictwa. Wydawnictwo czyta, czyta, czyta... i bez względu na to, czy to czytanie trwa tydzień, miesiąc, czy dłużej, jest to najdłuższy okres w życiu autora. Nawet wtedy, gdy umowę na książkę już dawno podpisał..., jednak Wydawca tekst odrzucić może zawsze, bo "nie spełni jego oczekiwań". Zgnębiony oczekiwaniem autor (a może tak denerwują się tylko autorki?), z obgryzionymi paznokciami, otrzymuje wreszcie informację, że tekst przyjęty i zaczyna się cała proceduralna droga (redakcja, korekta, sprawdzanie tekstu, druga redakcja, skład, ponowne sprawdzanie tekstu), zakończona wybraniem okładki - co też jest stresogenne - ta?, a może jednak ta? (w końcu jednak inna). Potem jeszcze trailer, jakieś nagranie audio, krótki wywiad, prezentacja - co redakcja to obyczaj - i zapowiedź premiery.
Ta najważniejsza data.
Najważniejsza przy każdej książce.
Myślałam, że największym dla mnie przeżyciem będzie dla mnie dzień wydania mojej pierwszej książki. Oczywiście poleciałam w tym dniu do EMPiKu i oczywiście książki w EMPiKu nie było.
Hi,hi - bardzo śmieszne.
Ale nie dla mnie. Zaczęłam robić raban w redakcji i gdzie poinformowano mnie (z lekkim rozbawieniem), że EMPiK raczej rzadko dotrzymuje słowa i mam się nie martwić, książka będzie - jutro..., pojutrze...
Była, fakt.
Ale, wiecie co? Jakoś wcale nie przeżyłam spodziewanego uniesienia. Spojrzałam na stół (tak, "Sosnowe dziedzictwo" leżało na empikowych stołach) i pomyślałam: "o, jaka ładna okładka" - i dopiero wtedy dotarło do mnie, że to moja książka. Największe uniesienie przeżyłam w chwili, w któej jakaś osoba wzięła tę moją książkę do ręki, przekartkowała, spojrzała na ostatnią okładkę i ... poszła z książką do kasy. Poszłam za nią, nie dowierzając, że kupi. Kupiła!
Przy następnych książkach już nie latałam do EMPiKu, wierzyłam, że książki znajdą się tam - jak nie jutro, to pojutrze. Większe wrażenie robiły na mnie witryny księgarń, na których znajdowały się moje książki.
I znowu przede mną dzień premiery. To, że dopiero za miesiąc, nie jest ważne. Wydawca już przedstawia książkę na swoich stronach, więc lawina ruszyła.
Czwarta książka. Czy powinnam już okrzepnąć? Czekać spokojnie, wiedząc przecież, że zdobyłam jakąś tam rzeszę czytelników, więc może i ta książka się spodoba.
Ale denerwuję się i tak. Bo ta książka troszkę się różni od poprzednich. Może zainteresuje niewiele osób? Czy polubią moją bohaterkę? Ja lubię ją bardzo - ale nie uwierzylibyście mi przecież, gdybym napisała coś innego. Dobrze, napiszę coś innego. Nie lubię pani Eustaszyny.
Ja ją KOCHAM po prostu.
Trochę jest mną - bo nawet na imię nie ma tak, jak ma na imię. Jak ja.
Bo uwielbia Adama Małysza, całkiem jak ja.
Bo uwielbia Jarmark Dominikański, całkiem jak ja.
Poza tym jest przebojowa, energiczna, postępowa i nowatorska, jakby była o połowę młodsza - no, powiedzmy, prawie jak ja.
Dobrze, więcej nie napiszę, dużo i tak jest w zapowiedziach.
Trzymajcie tylko kciuki, bardzo proszę, żeby moja Eustaszyna spodobała się czytelnikom. I Was wszystkich serdecznie zapraszam do przeczytania tego mojego najmłodszego dziecka.

wtorek, 14 lutego 2012

Nie lubię...

No tak:

1/ nie lubię Świąt. Ogłaszam tę prawdę objawioną i natychmiast zaczynam:
- ubierać choinkę,
- kupować prezenty dla rodziny, przyjaciół, znajomych i ogólnie - dla kogoś, może się przyda,
- gotować kapustę z grzybami (którą zresztą uwielbiam nie tylko w święta),
- piec schab ze śliwkami,
- wykonywać inne, świątecznie zastrzeżone czynności.

2/ nie lubię żadnych uroczystości, ani rocznic. Umacniam się w tym przekonaniu, a tymczasem:
- ogłaszam na FB dzień moich urodzin,
- zapraszam przyjaciół na imieniny,
- cieszę się, jak kto głupi, gdy ktoś zaprosi mnie na jakąś swoją uroczystą uroczystość,
- zacinam się w sobie i udaję, że w ogóle mnie nie obchodzi, iż mąż nie pamiętał o naszej 30-tej rocznicy ślubu.

3/ nie lubię głupot w stylu Halloween (i nie lubię tego RZECZYWIŚCIE)lub Walentynek, po czym:
- dostaję walentynkową kartkę, a na niej prześliczne psie cudo trzyma w pyszczku różę, przez co jest jeszcze śliczniejsze,
- buszuję po Youtube, szukając piosenek o miłości.
A później przypominam sobie miłe chwile:

środa, 1 lutego 2012

Prawdziwa kobieta

Czy prawdziwa kobieta, to taka, która:
1/ uwielbia dzieci,
2/ lubi chodzić do fryzjera,
3/ bywa u kosmetyczki,
4/ z pasją gotuje i piecze,
5/ kocha robienie zakupów,
6/ jest kokietką,
7/ często zmienia zdanie, a najczęściej sama nie wie, czego chce,
8/ twierdzi, że nie przeżyje następnego dnia bez nowych butów/nowego ciucha/nowej torebki/nowego czegokolwiek,
9/ marudzi, narzeka i wszystko ma za złe?

I nie wiem, co jeszcze.

Analizując powyższe doszłam do wniosku, że do mnie odnosi się tylko to ostatnie. Na dodatek - nie zawsze... (no tak, dziewiątka, wszak jestem numerologiczną dziewiątką).

Więc?

Więc nie jestem prawdziwą kobietą.

A Ty?